Forum Słowo Pisane Strona Główna

[HP] The Pretender ( 3 z ?? )

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Słowo Pisane Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Giwi
wszędobylski


Dołączył: 14 Sie 2007
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 17:39, 07 Lut 2008    Temat postu: [HP] The Pretender ( 3 z ?? )

Piszę tego fan ficka od dłuższego czasu, lecz na razie postanowiłam go zawiesić - jeśli Wen mi będzie w ferie sprzyjał, napiszę część czwartą i piątą. Na razie macie części trzy + prolog.
Brutalna krytyka mile widziana (: (czyt. można się wyżywać xd )

Prolog

Nie rozumiał szaleństwa Belli.
Nie rozumiał, dlaczego te iskierki radości błyszczą w jej oczach za każdym razem, gdy trzymała wyciągniętą przed siebie różdżkę.
Nie wiedział, czemu na jej pięknej, porcelanowej twarzy pojawia się ten obrzydliwy uśmiech, gdy tylko może rzucić jakiekolwiek zaklęcie na szlamę.
Tak, nie rozumiał Róży Węża, ale czuł do niej swoisty respekt.
To było coś dziwnego. Wszyscy ją znali; Bellatrix Black, Róża Węża, suka bez serca i jakiejkolwiek litości. Wszyscy się jej bali, każdy wiedział, że lepiej się do niej nie zbliżać.
Nie rozumiał jej wewnętrznego szaleństwa, tej potrzeby niszczenia ludzi nie czystej krwi.
Młodszy od niej o rok, ze słynnym już bratem, Robertem Nottem nie był nikim niezwykłym. Tylko kolejnym Ślizgonem, który tak jak cała jego rodzina będzie służyć Czarnemu Panu.
Ale rozumiał tą wrodzoną nienawiść dla osób nieczystej krwi innych ślizgonów.
I całkowicie się z nią nie zgadzał.

O tej godzinie przerażały go puste korytarze Hogwartu, bał się tej ciszy, mąconej przez stukot butów. Napawały go strachem pochodnie, których cienie padały na kamienne ściany.
Ale był facetem i zdaniem Lucjusza Malfoy’a był gotów, by zacząć uczyć się tajników czarnej magii. I jakoś, ku własnemu przerażeniu, nie czuł się specjalnie dumny z tego powodu.
Tak naprawdę... Tak naprawdę, ale tak całkiem na poważnie, on nie chciał. Służenie Lordowi Voldemortwoi nie było jego marzeniem, nie śnił o mordowaniu mugoli i szlam.
Chciał po prostu żyć własnym życiem, z dala od arystokracji, dobrych manier i wykrochmalonych szat.
Chciał chodzić po drzewach, rozmawiać z Gryfonami, rzucać śnieżkami w grudniu.
Marzyłby urodzić się w zupełnie innej rodzinie i nie mieć nic wspólnego z nazwiskiem Nott.
Trzymał różdżkę przed sobą, tak, by móc widzieć przynajmniej niewielki skrawek czarnej szaty Malfoya. Przełknął ślinę, gdy zatrzymali się przed drzwiami biblioteki.
No, Aleksandrze Nott, oto zaczynasz swój chrzest na przyszłego Śmierciożercę.
Lucjusz mruknął cicho „Alohomora”; drewniane drzwi skrzypnęły cicho by zaraz potem stanąć przed nimi otworem.


***



Przetarła zmęczone oczy. Zostało jej tylko kilka zdań, by skończyć to wypracowanie na transmutacje.
W Pokój Wspólny Krukonów panowała cisza, przerywana tylko syczeniem ognia w kominku.
Było już po drugiej w nocy, jutro miała sześć lekcji i musiała wcześnie wstać.
To, dlaczego wdała się w tą wymianę zdań ze Ślizgonem?
Miała dość tego okropnego i całkowicie niesprawiedliwego poglądu rasowego ludzi czystej krwi. Rozumiała, że pradawne rody magiczne były dumne ze swojego pochodzenia, ale nie musiały aż tak okazywać swojej wyższości nad innymi.
Podrapała się końcówką pióra po głowie i odgarnęła brązowe loki. Napisała jeszcze jedno zdanie podsumowujące „jak rozpoznać wilkołaka” na dwie rolki pergaminu.
Miała dosyć; powieki same opadały, a pokój wydawał się coraz ciemniejszy.
Zgarnęła wszystkie swoje rzeczy do torby i poszła do dormitorium marząc jedynie o ciepłym łóżku i kołdrze.



Rozdział pierwszy

Leżał skulony na zimnej posadzce. Żebra paliły go żywym ogniem a w ustach czuł obrzydliwy smak krwi.
- Co, masz dość? - usłyszał z góry przesłodzony głos Roberta. Nawet nie starał się otworzyć powiek; wiedział, że świat będzie wirować, niczym na karuzeli w wesołym miasteczku.
- Wiesz, kim jesteś? - Nieomalże wysyczał starszy Lestrange - jesteś śmieciem a ja nie pozwolę, by ktokolwiek nazywał mnie sukinsynem bez serca.
Kolejne uderzenie przyprawiło go o mdłości, ale nie żałował. W sowich oczach był bohaterem; przeciwstawił się, powiedział to, co tak bardzo ciążyło mu na duszy. Ktoś chwycił go za kołnierz i mocnym, stanowczym ruchem podniósł go do góry. Syknięcie bólu wymknęło się z zaciśniętego ze strachu gardła.
- Jesteś gorszy od gówna, niegodny noszenia nazwiska Nott. Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję, że jesteś moim bratem, że jesteśmy z tej samej krwi.
Ręce puściły go, a on upadł jak szmaciana kukiełka, której właśnie odcięto żyłki.
Bella, która do tej pory jedynie opierała się o ścianę i spoglądała na całe widowisko z nieukrywaną ciekawością, chrząknęła, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- Myślę -zaczęła, patrząc obojętnym wzrokiem na leżącego Aleksandra -że powinniśmy iść. Nie mam ochoty spotkać o tej porze Mcgonagall.
Robert uniósł brwi w geście zdziwienia.
-A ja myślałem, że Róża Węża nie boi się niczego - skarcony wzrokiem umilkł, jak dziecko poprawione przez rodziców. Odwrócił się w stronę braci Lestrange.
- Chodźcie, idziemy. A jego zostawcie - machnął ręką w stronę brata. -Niech się na uczy co to kara i żal za plugawe słownictwo
Zostawili go samego. Jedynie Bellatrix stała nad nim, niewzruszona, patrząc na obraz nędzy, jaki przedstawiał.
- Mówiłam ci, że nie mogę cię wieczni bronić.
I zostawiła go samego, pośród przejmującego chłodu korytarza i odgłosu miarowego bębnienia deszczu o szybę. (powtórzenie)
Ale Aleksander Nott miał sumienie czyste, niczym łza kręcąca się w jego oku.

***

Kilka godzin wcześniej.

W Wielkiej Sali jak zwykle panował hałas, porównywalny do roju rozwścieczonych pszczół. Przeszkadzało jej to, że nie mogła w spokoju podążyć do świata zielarstwa, tylko grzebać widelcem w papce ziemniaków.
- Mówiłam, że całkiem go sobie nie odpuściłaś -usłyszała cichy głos Sophie, przypominający triumfalny szczebiot.
- Oh, czyli oznacza to, że ty znasz się lepiej? -Rose z powodzeniem odparła atak, wbijając w przyjaciółkę mordercze spojrzenie.
- Zwalasz winę na mnie?
Brunetka wzruszyła ramionami i upiła kilka łyków soku dyniowowego.
- Nie, ależ skądże. Sugeruję tylko, iż powinnaś czasami nie wtrącać swojego długiego nosa w nie swoje sprawy.
- Ja wcale nie mam długiego nosa!
- Masz. To tak na dobry początek, złotko.
Widelec upadł jej na półmisek a ona zamknęła donośnie książkę.
- Mogłybyście się, chociaż na moment zamknąć i nie kłócić? Rozumiem, że macie burzliwe życie prywatne, ale niekoniecznie muszę ja też je znać, prawda?
Obie teatralnie westchnęły, jak zwykle zresztą, i wróciły do jedzenie posiłku. Adrianne pokręciła głową. Boże, za jakie grzechy?
Ktoś w końcu musiał przerwać tę krepującą ciszę, która wwiercała się w brzuch jak wiertarka w drewno. I tym kimś musiała być ona. Nie było innej opcji.
- Na kogo patrzyła się Rose?
To była najgłupsza rzecz, jaką mogła powiedzieć, a mogła rzec dużo. Na przykład: "jaka dziś mamy pogodę?" lub "co tam u Richarda, Sophie?". Jej mózg po dwóch godzinach eliksirów był odrobinkę zblazowany i nie do funkcjonowania, ale na miłość boską mogła się chociaż odrobinę wysilić!
Panna Grey uśmiechnęła się triumfalnie; dziwny, niepokojący błysk zagościł w jej zielono-niebieskich oczach.
- Nasza droga Rose Blackpool jak zwykle i po raz któryś tego dnia, wpatrywała się w pana Blacka. Syriusza Blacka.
Teraz mogło być już tylko gorzej.
Cisza nie była tym razem denerwująca, lecz wręcz rozrywała całą atmosferę. Nie zdołał uciszyć jej nawet gwar uczniów zmierzających na lekcje.
Blondynka wstała pierwsza, zostawiając niedojedzone ziemniaczane puree z czosnkiem.
Adrianne Chant spojrzała się dwuznacznie na swoją drugą współlokatorkę.
- Jesteś zadowolona? -podkreśliła drugie słowo i zostawiła milczącą Sophie Grey własnemu losowi.


W pewnych momentach swego czternastoletniego życia naprawdę odechciewało jej się czegokolwiek. Najprostsze czynności, jak pogodzenie pokłóconych koleżanek przybierały szaro-bure barwy, niezdolne do zmienienia się w różnokolorową tęczę.
Tak, czasami nie zdawała sobie sprawy z powagi i dramatyzmu zaistniałej sytuacji, ale jak jej się nie chciało, to, czemu miałoby się chcieć komukolwiek innemu? To tylko kolejne przyjacielskie sprzeczki, które nie mogły wpłynąć na ogólny wygląd ich czteroletniej przyjaźni.
Nie zdawała sobie sprawy, że każda kolejna kłótnia mogła doprowadzić do zwolnienia wszelkich hamulców bezpieczeństwa i doprowadzić do ogólnej, totalnej zagłady.

Zazwyczaj na jesień w Pokoju Wspólnym Krukonów panowała rodzinna atmosfera, która znacząco różniła się od tej pod koniec, gdy uczniowie uczyli się do SUM-ów. Tutaj czas płynął własnym, leniwym torem, a ludzi starali się być cicho i szanować pracę innych.
Gdy podeszła do ukrytej za olbrzymią książką od runów Blackoopl, nie miała zielonego pojęcia, od czego ma zacząć. Wtedy nie mogła dostrzec spazmatycznie poruszających się ramion i oczu pełnych niemych łez.
- Rose, posłuchaj - zaczęła cicho zajmując miejsce tuż obok niej, na dużej niebiesko-złotej kanapie - Wiem, że Sophie zachowuje się jak ostatnia idiotka, którą momentami jest, ale... -umilkła. Brunetka miała zaczerwienione oczy a łzy spływały jej po policzkach.
- To n-nie miało t-tak się skończyć - zaszlochała cicho wtulając się w ramię przyjaciółki. Chant pogładziła jej pachnące rumiankiem włosy i powiedziała cichutko: -Chodź, idziemy do dormitorium. Pokój Wspólny nie jest dobrym miejscem na kobiece rozmowy.
Wstały razem; brunetka objęła przyjacielsko Sophie, by ta poczuła się raźniej. By poczuła, że jest ktoś, kogo obchodzi jej los.

Upadła na łóżko; tutaj, z dala od wielu par oczu mogła spokojnie wybuchnąć płaczem.
- B-bo wiesz -zaczęła, łykając łzy- T-to wcale, a-a wcale n-nie miało-o się t-tak skończyyyyć.
Przytuliła ją, starając się nie przekląć i nie wybiec, by pobić pierwszą lepszą osobę. Sytuacje takie jak ta w gruncie rzeczy przerażały ją najbardziej. Niezdolna do powiedzenia czegokolwiek mogła tylko słuchać i przytulać drobne ciało przyjaciółki.
Cholera. Ludzie nawet nie wiedząc, zrzucają na barki innych swoje własne problemy i żale, gdy ona ma ich już po uszy.
Wszystkie płaczące i zrozpaczone osoby mówią nieskładnie, tego mogłaby pewna. Lecz jeszcze nigdy nie widziała osoby, która by wybuchałaby rykami płaczu, jąkała się i zużywała cztery paczki chusteczek na pięć minut.
Z całego tego długiego i jakże burzliwego wywodu zrozumiała jedno: Miłość jako uczucie jest piękna i niewinna. Nieodwzajemniona, potrafi być zabójcza.

Zapalone pochodnie średnio oświetlały spowite mrokiem korytarze. Szczelniej opatuliła się grubym, granatowym szalem. Co ją podkusiło, żeby wyjść do kuchni po kubek gorącej herbaty dla przyjaciółki ze złamanym sercem i duszą rozprutą na pół? Oczywiście, intencje miała dobre i niewinne. Dopiero wracając zaczęła się tak naprawdę bać. Nigdy nie wychodziła poza dormitorium po dwudziestej drugiej. Trzymała się tych Hogwarckich, żelaznych zasad ustanowionych przed wiekami.
I to był jej pierwszy, tak zwany dziewiczy raz, gdy miała je złamać.
Z dużym termosem ciepłej czekolady szła jak najciszej po kamiennych posadzkach. Ostatnią rzeczą, jaką chciała dzisiaj napotkać był Filch, a co gorsza, jego upierdliwa kotka.
Noc na pewno nie ułatwiała jej odnalezienie się w labiryncie korytarzy; szła na oślep, wiedziona instynktem.
I wtedy po raz pierwszy usłyszała te przeraźliwe jęki. Pełne bólu, bezradności i czegoś, co rozróżniła dopiero później: upadku ludzkiej dumy.
Przystanęła na moment, nasłuchując. Bała się jak nigdy przedtem - dostała gęsiej skórki, ciarki przechodziły jej po plecach. Wyszła zza zakrętu i zamarła niezdolna się poruszyć.
Pierwszą rzeczą jaką zobaczyła była krew. Kilka niewielkich plamek tak bardzo różniących się od naturalnego kol0ru posadzki. Momentalnie zbladła; powoli dopasowywała wszystkie szczegóły. Szczupłe, męskie ciało, nie mogące podnieść się z podłogi, zaciśnięte z bólu w jedną linię usta i te chłodne, orzechowe oczy, które zorientowały się, że ktoś nieproszony go obserwuje.
Mierzyli się wzrokiem, niezdolni do wypowiedzenia czegokolwiek. On przez cierpienie, ona ze strachu.
Dopiero gdy się opanowała na tyle, by być zdolną do jakiegokolwiek ruchu, on upadł z cichym łoskotem, niezdolny do wypowiedzenia czegokolwiek. Podbiegła do niego szybciej niż się spodziewała, ale to nie było na razie ważne.
Adrianne Chant po głowie chodziły tylko trzy obrazy: krew, pielęgniarka i smutne, błagające o pomoc oczy.


Rozdział drugi

Było mu wszystko jedno; śmierć w obecnej sytuacji sprawiała wrażenie najbardziej pociągającej opcji, lecz wiedział, że jeszcze nie powinien umrzeć. Przynajmniej nie w taki sposób. Mimo bólu i ogólnie doznawanego cierpienia, tlił się w nim jeszcze ognik nadziei.
Nie tak bardzo złudnej.
Poczuł czyjeś ciepłe dłonie, przewracające go na plecy i oddalony głos.
-O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, o mój Boże...
O ironio –pomyślał, starając się nawet nie mruknąć. - Najbardziej brakuje mu ty tylko Boga.
Nie zareagował, gdy okazało się, że jego „wybawcą” jest najzwyklejsza w świecie piegowata Krukonka. Może i nawet zauważył – Adrianne nie była pewna. Chłopak wpatrywał się przed siebie, bez jakichkolwiek emocji. Teraz brakowało jeszcze, by zemdlał jej w ramionach, a ona by spanikowała jeszcze bardziej.
Nagle zrobiło się wokół niej gorąco, wręcz duszno.
Tak strasznie panikowała, że miała ochotę wrzeszczeć, uciec i schować się w jakimś ciemnym kącie, by świat o niej zapomniał. Czemu wszystko to, co najgorsze, musi spotykać właśnie ją?
Chłopak żył na szczęście, oddychał i próbował się jako-tako porozumieć.
Proszę, chciałaś pracować w Mungu? Możesz zacząć od niego! Będzie twoim królikiem doświadczalnym.
I wtedy, pomimo tej krwi, która leciała chłopakowi z nosa, pomimo jego cichych, bolesnych jęków, zadała najgłupsze, najbardziej infantylne pytanie, na jakie ją było stać. Ot tak, po prostu, odgarnęła brązowe włosy za ucho i drżącym głosem powiedziała:
- Nic ci nie jest?
Nad wyraz inteligentne pytanie, nieprawdaż?
Myślała, że przez moment na jego białej jak papier twarzy pojawił się grymas, który można by uznać za uśmiech.
- Oczywiście, że nic mi nie jest – powiedział. – Odpoczywam sobie po maratonie na czterdzieści dwa kilometry. A co u ciebie, moja droga?
Nie miał zielonego pojęcia, skąd zebrało mu się na taką ironiczną odpowiedź. Naprawdę nie było widać, jak bardzo jest poharatany i jak bardzo cierpi? Czy ona była ślepa?
O dziwo puściła tę wypowiedź mimo uszu i w duchu przeklęła się za dobre serce. Wzięła jeden oddech, potem drugi i trzeci. Pomogła mu usiąść.
- Teraz –powiedziała, patrząc się na niego i nie mogąc powstrzymać dreszczy –pomożesz mi. Trzeba cię przenieść.
Oparł się o ścianę i spojrzał na dziewczynę, jak na ostatnią wariatkę.
- Gdzie przenieść?
Uśmiechnęła się, odgarniając kolejne kosmyki.
- To chyba oczywiste. Do Skrzydła Szpitalnego.
Przełknął ślinę. Cholernie bał się takiej odpowiedzi. Przecież nie powie, że spadł ze schodów i znalazł się jakieś trzysta metrów od nich!
- Nie idę do Skrzydła – odparł twardo, zaciskając pieści. Ma jeszcze bardziej pogorszyć swoją sytuację?
- Dlaczego? –padło krótkie pytanie z jej strony. Nie miał najmniejszej ochoty się tłumaczyć.
- Pytasz się mnie, „dlaczego”? – dotknął palcami krwawiącego nosa – nie chcę, żeby było gorzej. Wiesz, że będą zadawać mi... niezbyt komfortowe pytania?
Westchnęła, a w jej oczach było widać zrezygnowanie. Zastanowiła się.
Olśnienie przyszło nagle i było dla Chant wręcz zbawienne.
Złapała go pod ramię i z całej siły pociągnęła do góry. Świat mu zawirował, kolory i światło stopiły się w jedną obrzydliwą plamę. Przeklną, trzymając się za obolałą głowę.
- Powiedziałem – zaczął, opierając się o nią – że nie pójdę do pielęgniarki.
- A czy ktoś powiedział, że tam idziemy? – razem zrobili kilka niepewnych kroków. Ona ugięta pod jego ciężarem, on chwiejąc się w obydwie strony. – Idziemy do jedynego, moim zdaniem, bezpiecznego miejsca.
- Czyli gdzie?
Spojrzała na niego z dziwnym błyskiem w oku.
- Do Pokoju Życzeń.

***

Aleksander w duchu modlił się, by to wszystko okazało się jednym z wielu bardzo wymyślnych koszmarów.
Czuł się zażenowany – on, Ślizgon, w dodatku chłopak, otrzymywał pomoc od nieznanej mu Kurkoni. Przez tyle lat się uczył, żeby liczyć tylko i wyłącznie na siebie, a tutaj, o zgrozo!, otrzymuje nie tylko dobre chęci, lecz również pomysły, które mogą uratować mu życie.
Powłóczył nogami jak gdyby były z drewna; nawet nie miał siły, przy przeciwstawić się brązowowłosej.
A Adrianne błagała Pana Boga o jedną, w tym momencie najważniejszą jej zdaniem rzecz – by to, co słyszała od Rose o Pokoju Życzeń, było najświętszą prawdą.

Siódme piętro wydawało się opuszczone, – co się dziwić, o tej porze nawet duchy nie chodzą po Hogwarcie. Chant mruknęła coś, prawie szeptem. Wciągnęła głęboko powietrze, po raz setny tej nocy i zwróciła się do chłopaka.
- Dasz rade stanąć o własnych siłą? –zapytała Notta, stając na moment przy gobelinie z Barnabaszem Bzikiem i trolami.
Kiwnął głową, westchnął ciężko i z nieukrywanym grymasem oparł się o głowę jednej z rzeźb.
- Masz jakiś pomysł, czy improwizujesz? –zapytał, patrząc na nią uważnie, jak przechadza się w jedną i drugą stronę wzdłuż ściany. Nie uchwycił okiem, kiedy i w jaki sposób nagle pojawiły się duże, srebrne wypolerowane drzwi. Zdążył zauważyć tylko promienny uśmiech dziewczyny, zanim złapała go, otworzyła drzwi i nieomalże wepchnęła go do środka. Nie miał nawet czasu, by się rozejrzeć; został drastycznie pchnięty na łóżko, nie bacząc na bolące żebra.
Syknął, przewrócił się na plecy i spojrzał na nią z wyrzutem.
- Uważaj! –powiedział do jej pleców, gdy dziewczyna przeglądała zawartość szafek. Zdawała się go nie słyszeć, całkowicie pochłonięta sprawdzaniem książek i przydatności wody utlenionej.
No pięknie – pomyślał, wpatrując się w przybrudzony szarością, niegdyś biały sufit – nie dość, że całkowicie improwizuje, to jeszcze jest jakąś maniaczką. Ja to mam szczęście.
Dziewczyna stanęła nad nim.
- Ściągnij koszulę – nieomalże rozkazała mu, zakładając ręce na biodra.
- CO?! –krzyknął, podrywając się, co skomentował grymasem bólu i krótkim, donośnym „Ała!”
- Mam paniczykowi pomóc? –zapytała, uśmiechając się do siebie. Rzucił jej mordercze spojrzenie i zaciskając mocno szczęki usiadł i oparł się o metalowe kraty łóżka. Zdjął zielony sweter i rozpiął białą koszulę. Jęknął, gdy zobaczył poharataną klatkę piersiową i zaschniętą krew.
Teraz pojął zaistniałą sytuację. Wśród Ślizgonów był śmieciem, kimś pokroju szlamy, albo nawet gorzej. Żył w trującym środowisku, gdzie za jedno słowo można być skazanym na wieczne wygnanie i potępienie, a za własne zdanie można umrzeć.
Adrianne celowała różdżką w rany, co chwilą szepcząc „Episkey”; sklepiały się one w mgnieniu oka, co Nott przyjął z wielką ulgą.
- To Oni cię tak urządzili, prawda? – zapytała, chowając różdżkę. Sięgnęła po słoik z jakimiś tabletkami, kubek i herbatę w termosie.
Uważnie jej się przyjrzał – na pewno nie była dziewczyną piękną, choć miała w sobie coś takiego... innego; delikatnie zadarty nos, okrągłe policzki i delikatne piegi. Do tego bystre, szare oczy, wpatrzone w niego uważnie.
- Co masz na myśli, mówiąc „Oni?”
Westchnęła donośnie, otwierając pudełko.
- Ślizgonów, to chyba oczywiste, prawda? Masz, połknij to – podała mu zieloną tabletkę i kubek ciepłego napoju. Przełknął szybko i popił gorzką herbatą. W odpowiedzi kiwnął tylko głową.
- Co zrobiłeś, że tak cię załatwili?
Na moment się zastanowił. Tak, co on tak naprawdę zrobił?
Cóż, oprócz powiedzenie paru słów, które od dawna leżały mu na sercu, nie zrobił praktycznie nic. Żadnego z nich nie tknął, tylko po prostu uciekł potem, jak tchórz, by zaszyć się w jakiejś klasie.
I tak go znaleźli. Niestety.
- Powiedziałem parę rzeczy – odparł, nadal trzymając kubek.
- Czyli?
- A co cię tak obchodzi moje życie, co? –warknął nagle. Uniosła jedną brew.
- Po prostu jestem ciekawa –odparła, wstając.
Przez umysł Adrianne przelatywało tysiące myśli; wszystkie one gromadziły się wokół powodu, dla którego Ślizgon został pobity. Wyobraźnia tworzyła makabryczne wizje morderstwa, kradzieży, zdrady – i bardzo mijały się z prawdą.
Chciała wiedzieć, czemu nastąpił rozłam w Domu Węża – czemu teraz? Pytania kłębiły się w jej głowie i aż wyrywały się, by powiedzieć je na głos.
- Powiedziałem parę niezbyt przyjemnych dla nich rzeczy. Zadowolona?
Odwróciła się szybko z dziwnym uśmiechem na ustach.
- Co powiedziałeś? –zapytała ożywiona, podchodząc do niego tak, że mógł ją dotknąć.
- Nic takiego. Tylko to, że są głupkami i skurwysynami. Naprawdę.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a Aleksander miał wrażenie, że zaraz zacznie skakać po Pokoju ze szczęścia.
- I dobrze! Należało się tym sukinsynom.
On też się uśmiechnął, nieznacznie i odgarnął niesforne, czarne kosmyki za ucho.
- Nie wiedziałem, że Krukoni AŻ tak nas nie lubią.
- A żebyś wiedział, jak bardzo –usiadła na skraju łóżka, patrząc się na niego uważnie. – Wręcz nienawidzimy was, Ślizgonów, myślących, że są pępkiem świata tylko, dlatego, że są czystej krwi. Jakie ma znaczenie długość rodu w zmieniających się czasach?
Wzruszył ramionami i zapiął ostatni guzik koszuli.
- Nie mam zielonego pojęcia. Dlatego nie zgadzam się z poglądami mojego brata i jemu podobnych. Mamy wspólnego wroga.
- Czemu teraz? – zapytała nagle – Czemu nie rok temu, czemu po czterech lata, Nott?
Nie pytał się, skąd zna jego nazwisko. Sam zastanawiał się nad pytaniem „czemu nie wcześniej?”
- Bo – zaczął, wpatrując się w jakiś punkt za Adrianne – tak naprawdę jestem tchórzem. I wiesz... – uśmiechnął się nieznacznie – boję się odrzucenia, tego, że będą traktować mnie jak Blacka. Tak panicznie się tego obawiam, że udaję. Ja muszę udawać, bo gdybym był sobą... to bym nie mógł przeżyć. Byłbym czymś gorszym niż Syriusz, osoba, która złamała ICH święte moralne prawa, zadając się i, o zgrozo dla nich, przyjaźniąc się z nimi. Myślę, że byłbym traktowany gorzej niż szlama, coś między skrzatem domowym a śmieciem.
Zapadła pomiędzy nimi krępująca cisza, wśród której nawet tykanie staroświeckiego zegara zadawało się zamierać i stawać.
- Ale... – zaczęła cicho dziewczyna –Przecież nie musisz udawać cały czas, prawda?
Ich spojrzenia na moment się spotkały, a Chant wydawało się, że w jego oczach dostrzega delikatny blask.
- Prawda – powiedział równie cicho jak ona, kładąc głowę na poduszkę –Nie muszę udawać cały czas.
- W końcu może wejść ci to w krew, nieprawdaż? Tak strasznie będziesz stara ochronić siebie, że w końcu zapomnisz kim naprawdę jesteś i z czym walczyłeś.
- Jest niewielka różnica między skurwysynem od urodzenia a skurwysynem udawanym, nieprawdziwym.
Zaśmiała się krótko.
- Masz szczęście, że jutro jest weekend.
Parsknął śmiechem.
- Bardzo śmieszne. Nie ma to jak szczęście w nieszczęściu.
- Wiesz... – zaczęła odrobinę nieśmiało, zakładając włosy za ucho – jakbyś potrzebował kiedyś pomocy, to zawsze...
Przerwał dziewczynie, patrząc na nią jak na skarcone dziecko.
- Nie ma mowy – zaprzeczył szybko – wiesz, że już za tą pomoc możesz też zostać znienawidzona. Nie chcę mieszać w moją osobistą walkę osoby postronne.
Kiwnęła głową w odpowiedzi, że zgadza się z nim w zupełności.
I kiedy kilka minut potem zasnął, ona wstała i cały czas patrząc na śpiącego Aleksandra cofnęła się w stronę drzwi.
- Tak, nie musisz cały czas udać –szepnęła cicho.
A tykanie cały czas rozlegało się w Pokoju Życzeń i zdawało się, że tylko zegar wie, co to jest bycie sobą.

***

Przekradała się przez korytarz jak myszka. Najmniejszy dźwięk mógł sprowadzić Panią Norris, a co gorsza Filcha. Ostatnią rzeczą jaką chciała tej nocy, był szlaban i odebranie punktów.
Zdjęła ciepłe, futerkowe kapcie i w samych skarpetkach przekradała się po wypolerowanych kamieniach, by wreszcie z ulgą przywitać drzwi do Wschodniej Wieży. Matka Fortuna się do niej przyjaźnie uśmiechnęła, albo może kotka woźnego wyczuła, że komuś pomogła? Nie chciała i nie miała zamiaru się tego dowiadywać.
Kołatka w kształcie orła sprawiła, że z ulgą wypuściła powietrze. Tak, ona tej jednej, jedynej nocy miała wielkie szczęście.
Cichutko zastukała nią w drzwi. Metalowy orzeł otworzył jedno oko, potem drugie, mrugnął dwa razy i spojrzał się na dziewczynę przeszywającym, niebieskookim wzrokiem.
- Odpowiedź na pytanie jest prosta, jak to, że ziemia obraca się wokół własnej osi- zaczął głosem metalicznym, pozbawionym wszelkich emocji. – Co to za zwierze? Rano chodzi na czterech łapach, w południe na dwóch a wieczorem na trzech?
Zniecierpliwiona przebrała nogami.
- Człowiek –mruknęła. Drzwi skrzypnęły cichutko, a ona szybko je pchnęła i zamknęła za sobą zanim usłyszała głos orła „dobra odpowiedź, możesz przejść”.
Radośnie przywitała ciepłą, puchatą kołdrę i śpiące współlokatorki. Gdyby jeszcze miała opowiadać dzisiejszą historię z młodym Nottem jako głównym bohaterem zasnęła by na miejscu, lub co gorsza, skłamałaby.
A Adrianne Chant nienawidziła kłamstwa ponad wszystko.

***

O świcie słońca była już na nogach. Poszła spać nie przebierając się w piżamę, więc nałożyła chociaż ciepły, babciny sweter. Z różdżką w ręku, gotową do ataku lub obrony szła w kierunku Pokoju Życzeń najciszej jak mogła.
W środku zamiast śpiącego chłopaka zobaczyła tylko wyrwany kawałek pergaminu i krzywo nabazgrane: „Dziękuje”.
Uśmiechnęła się do siebie, schowała zwitek papieru do kieszeni, a w drodze powrotnej do dormitorium cały czas na jej ustach gościł uśmiech.

***

- Nott –syknęła Bellatrix, gdy tylko przekroczył Pokoju Wspólnego Ślizgonów – rozumiem, że mszczenie się za wszelkie wyrządzone zło masz w krwi, ale na litość boską, mogłeś powiedzieć, że nie wracasz na noc!
Nie wiedział, czy stojąc tak jak kołek soli ma się roześmiać czy rozpłakać.
- Przepraszam – zdołał tylko cicho wydukać wpatrując się w podłogę.
Róża Węża cmoknęła z dezaprobatą, odłożyła kubek na stolik i spojrzała się na niego.
- Na co czekasz! –warknęła nieczule Bella – Będziesz stać jak kołek, czy może grzecznie przeprosisz?
Pokłonił się jej, jak służący swojemu panu
- Najmocniej przepraszam, za to co powiedziałem wczoraj. Jest mi przykro – to nigdy się jej więcej nie powtórzy.
Usłyszał szelest materiału, odsuwanie krzesła; gdy Black podeszła do niego, przytuliła jak przyjaciela i pocałowała policzek, zamarł znowu, nie wiedząc co zrobić.
- W porządku – szepnęła cicho, przyjaźnie. – Idź do łóżka. Stwarzaj pozory, Aleksandrze, pozory.
Gdy tylko go puściła, nie czekał na nic więcej. Uciekł do dormitorium, myśląc o tym, że naprawdę nie rozumie szaleństwa Bellatrix Black.


Rozdział trzeci

Bez żądnych oporów okłamała przyjaciółki.
Rano sumienie nie sprawiało jej kłopotów, ba!, nawet twierdziło, że zrobiła dobrze, oszukując otoczenie. Jak powiedział Aleksander: „udaję, bo gdybym był sobą, nie przeżyłbym”.
Jako przykładna uczennica powinna iść zawiadomić jakiegoś nauczyciela, powiedzieć, że w szkole nie dzieje się dobrze. Walki między Ślizgonami to w sumie nie jej sprawa, ale jeśli dochodzi do rękoczynów musi coś zrobić.
Westchnęła, mieszając zupę mleczną. Cała ta cholerna sytuacja przyprawiała ją o ból głowy i całkowity brak koncentracji. Nie zauważyła nawet wymownych spojrzeń, które przesyłały między sobą.
Po raz pierwszy w życiu nie mogła się skupić na niczym konkretnym bo jej myśli wciąż błądziły wokół tego, czy Aleksander jest bezpieczny. Szczytem głupoty byłoby podejście do takiej Bellatrix i zapytanie się, czy „młodszemu Nottowi nic nie jest, bo wczoraj znalazła go pobitego, wycieńczonego i błagającego o pomoc” (wprawdzie nie błagał, ale jego oczy mówiły zupełnie co innego).
Kolejny raz, niby to ukradkiem, zerknęła nią stół Slitherinu. Jeszcze go nie było.
I na nieszczęście została zauważona.
Czarne oczy patrzyły wprost na jej twarz. Po plecach przeszły jej ciarki i automatycznie przestała mieszać w misce.
Mówiło się, że mimo mniejszej urody niż brat, Regulus Black był równie popularny jak Syriusz. Raz słyszała, że z niego zimny skurwysyn, innymi czasy chodziły słuchy, że młody Black od Syriusza jest niebo lepszy, bo jak się angażuje, to na długo.
Ale nigdy nie widziała tak przenikliwego wzroku, który zdawał się rozpruwać jej wnętrzności. Jednym spojrzeniem poznał jej myśli, marzenia i obawy.
Przelotne spojrzenie wystarczyło, by Adrianne nie zapała do niego zbytnią sympatią. Czarnowłosy odwrócił się do Malfoya, który o coś go prosił, a ona nagle zainteresowała się swoim śniadaniem.
Ogarnęło ją przerażenie. Przypadkiem ich spojrzenia się spotkały, czy celowo? Może jest po stronie Aleksandra? Na pewno znaczący wpływ miał na niego Malfoy, ale czy tak wielki, by zdradził koleżeńskie ideały? W jednej chwili zrobiło jej się bardzo, bardzo zimno.
Porządne uderzenie w ramię wyrwało Chant zamyślenia. Spojrzała na Sophie, która uśmiechnęła się delikatnie.
- Paczka – powiedziała tylko, wskazując palcem na owinięty granatowym papierem pakunek. Próbowała opanować drżenie rąk, gdy sięgała po przesyłkę. Rozwiązała sznurek i pierwszą rzeczą jaką zauważyła, był skrawek pergaminu z koślawo nabazgranym „Dziękuje”.
Z ulgą odetchnęła w duchu a na jej twarzy wypłyną uśmiech, gdy zobaczyła, co dostała w ramach podziękowania.
„Jak magicznie udzielić pierwszej pomocy. Od skaleczeń po odcięte kończyny”.
- Od kogo? – zapytała z nieukrywanym zaciekawieniem Rose, pochylając się nad pakunkiem.
Chant podniosła głowę i z pogodnym uśmiechem odpowiedziała:
- Od przyjaciela.

***

Bez pukania wszedł do pokoju, cicho zamykając drzwi. Nie silił się nawet na żadne „dzień dobry”, bo było niepotrzebne. Usiadł na skraju łóżka i oparł się o zdobioną ramę łóżka.
- Na kilometr widać, że się o ciebie martwi – zaczął, przechodząc od razu do sedna problemu – Gapi się na stół, jak kura na malowane ciele, a do tego szuka cię wzrokiem, jakbyś był jakimś Bogiem, albo nimfą!
Aleksander zaśmiał się, poprawiając ułożenie poduszki.
- Wiesz, zawsze się może zdarzyć, że jestem Bogiem. Nimfą to nie za bardzo, ale Bogiem z pewnością.
- Gdybyś był Bogiem, to byś się nie chciał „łamać systemu” ale inni łamaliby twój „system”.
- Nie spóźnisz się na Transmutację?
- Zmieniasz temat.
- Nie zmieniam.
- Chcesz bym sobie poszedł?
- Wolałbym nie – wtedy dopadła by mnie zdradziecka cisza i nuda. Ta druga by mnie udusiła a pierwsza pokroiła na plasterki.
- Idę – powiedział Regulus wstając.
- Trzymaj się! – rzucił mu na odchodnym Nott.
A potem, tak jak powiedział Aleskander cisza zamiast poćwiartować, ułożyła go do snu.

***

Gdy chodziło o Eliksiry, Adrianne całkowicie zapominała o świecie. Nie tylko chęć przyszłej pracy z tym że kierunkiem na nią wpływały – fascynacja, przechowywana w genach rodziny Chant, przechodząca z pokolenia na pokolenie była znacznie od niej silniejsza, ba!, można ją była nazwać mianem „napędzacza”. Gdyby nie to, dziewczyna spojrzała by na ten przedmiot z nieukrywanym obrzydzeniem.
Tak jak Rose Blackpool.

Zawsze chciała być prymuską. Marzyła, by pochłaniać wiedzę łatwo i lekko a nie ciężko się uczyć. Spojrzała na swój eliksir przygotowywany na tej lekcji i westchnęła z dezaprobatą. Jasno-niebieski kolor tak bardzo się różnił od odcienia ciemnej zieleni, jaką uzyskała Adrianne, że nie było mowy, by Slughorn dał jej za to coś powyżej Nędznego. Miała ochotę rzucić niewielką buteleczką w czarny kociołek, wrzasnąć, tupnąć i wyjść z klasy.
Tak bardzo chciała nie być w tyle. Wmawianie, że nikt nie jest idealnie dawno przestało działać – czyżby żądała AŻ tak wiele? Chciała tylko pokazać tym wszystkim „czystokrwistym”, że też coś znaczy.
Widocznie jej marzenia były nie do spełniania. Cóż, zdarza się i tak.
Dzwonek oznajmił koniec dwugodzinnych męczarni – Blackpool chwyciła swój eliksiry, szybko się spakowała i wchodząc położyła go na biurku Slughorna.
Naprawdę żądała aż tak wiele?


***

- Martwisz się – zagadnęła ją Sophie w Pokoju Wspólnym. Brunetka czytała jakąś książkę, jedząc ptasie mleczko przysłane przez rodziców i delektując się ciepłem płynącym z kominka.
- Czym mam się martwić? – za powodzeniem udała zdziwienie. Nie chciała o tym rozmawiać teraz, nie miała właściwie na to ochoty. Rady i porady były w tym momencie zbędne, bo wiedziała co i jak ma robić. Musiała czekać na jego ruch, gest; jeśli nie zobaczy go przy śniadaniu w tym tygodniu z pewnością wedrze się do Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Choćby siłą czy podstępem.

Rose z kolejnym westchnieniem usiadła w fotelu naprzeciw dziewczynom i mamrocząc coś pod nosem wyjęła z torby podręcznik od Zielarstwa.
- Jak ci poszło na Eliksirach? –niby proste pytanie, a już u blondwłosej wywołało wewnętrzną walkę emocji. Jeśli powie, że źle to będą się nad nią litować, jeśli skłamie i tak wszystko wyjdzie na jaw przy oddawaniu buteleczek z wywarem. Czy w tę stronę, czy w tę i tak źle.
- Nijako – powiedziała, dumna ze swojej odpowiedzi, która o żaden „front” nie zahaczała.
- Skoro mówisz, że nijako, to pewnie poszło źle – odparła obojętnie Sophie, przewracając kolejną kartkę.
Hop siup, już mogę sobie zakładać pętlę na szyje – pomyślała Blackpool.
- Trzeba się było bardziej starać – mruknęła Adrianne, nie zwaracają uwagi na to co mówi; szukanie zadania domowego na juto pochłonęło ją całkowiecie.
- Przecież się staraaaam –jęknęła Rose.
- To w takim razie staraj się mocniej – zaznaczyła ostatni wyraz Chant, piorunując blondynkę spojrzeniem. –A teraz idź odrób lekcję, bądź cicho i połóż się spać.
- Przepraszam, że się odezwałam wasza wysokość.
- Błagam, nie zaczynaj.
- Czego mam nie zaczynać? – odparła wojowniczo Rose – Czego mam do cholery nie zaczynać?
- Użalać się nad sobą i takie tam...
- Ja się nad sobą nie użalam, moja droga. Ja po prostu stwierdzam fakty.
- Jakie fakty, do cholery? – Sophie zamknęła książkę, kładąc ją na kolanach – Ty sobie wmawiasz, że nic na to nie poradzisz, że to nie twoja wina, że uczyć się jak uczysz.
- Ale ty nie wiesz, jak to jest, gdy nikt nie docenia twojej ciężkiej pracy. Jesteś we wszystkim dobra, oprócz w runach na które i tak chodzisz. Ja nie mam twojego zapału i uporu – wstała, nadal patrząc się prosto w oczy brązowowłosej – Nie mam siły, by mówić, że będzie dobrze – myślę racjonalnie i wiem, że będzie źle.
- I są efekty takiego myślenia, z którym daleko nie dojedziesz.
- Wiesz Grey, najpierw oceniaj siebie a nie innych – rzuciła wręcz książkę na blat stołu, wzięła torbę i ruszyła do dormitorium.
- Ale Rose... – mocny uścisk Sophie zmusił Adrianne by na nią spojrzała.
- Daj jej spokój – powiedziała twardym głosem – musisz się przyzwyczaić, że nie uratujesz całego świata przed bólem i odtrąceniem. Nie jesteś misjonarzem, nie pocieszysz każdego!
Zagryzła nerwowo wargę. Gdy tylko przyjaciółka zwolniła uścisk usiadła na swoim miejscu.
- Musisz zrozumieć, że cierpienie jest nieodłączną częścią naszego życia Adrianne. Możesz pomóc wielu ale nie wszystkim.
- Zebrało ci się na filozofowanie – mruknęła, zakładając ręce na piersiach. Nie podobało jej się to, co usłyszała – była odrobinę zdegustowana brutalnością, którą jej zdaniem słychać było w każdym słowie Sophie. Wolała, by prawda nigdy nie dotarła do jej uszu, a ona mogłaby swobodnie walczyć w swojej własnej, prawie prywatnej, wojnie.
- Mam prawo do wyrażania własnych opinii, prawda? Tak samo mam prawo do tego, by ściągać boleśnie ludzi na ziemie i zakazać im latania w obłokach.
- Jesteś niemożliwa.
Grey uśmiechnęła się pogodnie.
- Taka moja dewiza – najpierw mów, potem pomyśl.
- Porozmawiasz z nią?
Wzruszyła ramionami i jak gdyby nigdy nic wróciła do książki. Przez moment nie słyszały gwaru panującego w Pokoju lecz przyjemny trzask palącego się nieprzerwanie ognia.
- Obiecaj, że z nią porozmawiasz. Błagam.
- Nie mogę niczego obiecać. Cholera, Rose ma własny rozum i domyśli się co i jak, prawda? Nie wierzę, żeby była tak głupia i bzdyczyła się o każde nasze słowo.
- Uwierz mi na słowo, że są tacy ludzie, którzy myślą, że ich zdanie jest świętością.
- Tacy jak twoja matka?
Twierdząco kiwnęła głową.
- Tak, tacy jak moja matka.

***

- Jak się czuje? – zapytała Andromeda, gdy tylko Regulus wyszedł od Aleksandra. Na dworze było ciemno a chmury dawno zasłoniły gwiazdy; tylko od czasu do czasu światło księżyca zdołało się przebić przez ich grubą warstwę.
- Zasnął, łajdak, gdy opowiadałem mu co się działo na dzisiejszej Obronie –powiedział markotnie, w myślach zaklinając się, że już nigdy nie odwiedzi Notta wieczorem.
Black zaśmiała się, mało nie opluwając swojego pergaminu herbatą malinową.
- Nie żartuj - udała, że ociera łzy z kącików oczu – Zasnął? Tak po prostu?
- Tak – przytaknął Regulus, siadając w zielonym fotelu naprzeciw niej – I zaczął niemiłosiernie chrapać.
Przez moment dusiła swój śmiech, ale potem i on dołączył do niej. Po chwili oboje się śmieli, dopóki nie podszedł do nich Robert.
- Co was tak rozbawiło? –zapytał, opierając się o fotel Andromedy. W jednej chwili zamilkli, jakby ktoś rzucił na nich zaklęcie Silencio. Wymienili przestraszone spojrzenia; każdy wiedział jak starszy Nott traktuje brata.
Zmarszczył brwi i przygryzł wargę.
- Niech będzie – powiedział, wstając. – Skoro tu mnie nie chcą, to pójdę sobie gdzie indziej.
Rysy jego twarzy stężały, a Nott uśmiechnął się z kpiną. Kiwnął głową w stronę Andromedy a na Regulusu łypnął z dziwny błyskiem. Młody Black nerwowo przełknął ślinę, gdy Ślizgon podszedł do niego.
- Wiesz – zaczął cicho – nic do ciebie nie mam Black - jest mi obojętne co się z tobą stanie. Ale jeśli masz pomagać masz drogiemu braciszkowi to lepiej znajdź sobie dobrego lekarza. Nie chcę, byś poplamił swojej czystej krwi poglądami Aleksandra.
Odszedł, spokojnym krokiem kierując się do swojego dormitorium. Regulus odetchnął z ulgą i poprawił krawat, który wydał mu się nagle strasznie ciasno zawiązany.
- Blady jesteś – zauważyła odkrywczo Andromeda.
Ślizgon wstał, oparł się o stolik i wyszedł z Pokoju Wspólnego zostawiając swoją koleżankę z konsternacją na twarzy.
Oddychaj głęboko – powtarzał sobie – głęboko, raz, dwa, trzy...
Bał się jak nigdy dotąd – i bynajmniej nie samymi groźbami Roberta – lecz zaistniałą sytuacją. A jeśli dowiedzą się, że tak naprawdę to JEGO poglądy Aleksander w „sobie hoduje”? Jeśli odkryją jego winę w buntowniczym zachowaniu młodszego Notta?
Będzie bardzo nieciekawie, bardzo.
Szedł korytarzami co jakiś czas mijając uczniów. W milczeniu przemierzał schody, gdy znalazł się na trzecim piętrze.
Błagam, zadziałaj ten jeszcze jeden raz – pomyślał, szukając odpowiednich drzwi. Delikatnie się uśmiechnął gdy je zobaczył – bez zastanowienia ja pchnął i nim wszedł do środka stanął jak wyryty.
- Co ty tutaj robisz, do jasnej cholery? – zapytał Adrianne, która do tej pory siedziała twarzą do komina.
- Mogłabym cię zapytać o to samo, Black.
- Na razie to jest nie ważne – postąpił kilka kroków na przód – Musisz szybko iść, zanim...
Nie zdążył do kończyć – drzwi ponownie się otworzyły, a do środka wszedł chłopak o również czarnych włosach.
- Przepraszam za spóźnienie, Reg, ale... – zaczął. Spojrzał na Adrianne i ze zdziwieniem otworzył usta.
- Co ty tutaj robisz, do jasnej cholery? –zapytał Syriusz Black, nic nie rozumiejącą Krukonkę.


Ostatnio zmieniony przez Giwi dnia Czw 10:45, 21 Lut 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Len
moderatorka sarkastyczna


Dołączył: 22 Gru 2005
Posty: 641
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: spod ciemnej gwiazdy

PostWysłany: Sob 14:23, 09 Lut 2008    Temat postu:

O, a ja to już czytałam.

Cytat:
- Co ty tutaj robisz, do jasnej cholery? –zapytał Syriusz Black nic nie rozumiejącą Krukonkę. [/b]

Przecinek po "Black". No i w ogóle mnie to zdanie razi jakoś... Brzmi tak, jakby ona w ogóle nigdy nic nie rozumiała, bo była opóźniona. Zmienić. Nie musi być "nic nie rozumiejąca". Może być po prostu "zaskoczona" lub "zdziwiona".
I po co ci to "[/b]"? Do szczęścia?
Nie chce mi się szukać większej liczby błędów. Nie mam weny.

No, ale mi się podoba, już ci to pisałam na blogu. Adrianne mi się nie podoba, ale Alexander bardzo. Może dlatego, że ja z zasady nie lubię żeńskich postaci. Chyba, że własne xD


Ostatnio zmieniony przez Len dnia Sob 14:24, 09 Lut 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Słowo Pisane Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group, modified by MAR
Inheritance free theme by spleen & Programosy

Regulamin