JL
pisarz - amator
Dołączył: 04 Lis 2006
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ciałem Miasto Absurdu, duszą - Wieś
|
Wysłany: Sob 18:27, 04 Lis 2006 Temat postu: Ja, czyli Nikt (całość [?]) |
|
|
Od autorki: Miało być dłuższe, ale uznałam, że to zepsułoby cały efekt...
Toruń, jak zwykle zresztą, wprost świecił światłem własnym. Bywałem tam już wielokrotnie, a mimo to zawsze oczarowywała mnie panorama miasta, która wyłaniała się spomiędzy olbrzymich, starych drzew, rosnących po obu stronach wjazdu na most imienia Piłsudskiego. Zwłaszcza nocą. W czarnych odmętach Wisły jaśniał rozmazany wizerunek zabytkowych budowli, z moją ukochaną katedrą świętych Janów na czele. Z reguły nie przepadałem za budynkami religijnymi, do tego miejsca jednak czułem spory sentyment. Tak wielki, że swego czasu postanowiłem nawet, iż jeśli kiedykolwiek wezmę ślub kościelny, to tylko tam; i słowa dotrzymałem. Moją wyobraźnią na powrót zawładnęła scena, której wspomnienie nosiłem w sercu, by pomagało mi zawsze, kiedy będzie źle. Lecz tym razem i ona na niewiele się zdała. Chyba zaczynałem oswajać się z myślą, że to sytuacja bez wyjścia i nic mi nie pomoże.
Patrzyłem dalej na to wspaniałe miejsce, znane od dziecka, zawsze mi życzliwe. Dziś i ono zdawało się obce, spoglądające złowrogo żółtymi ślepiami iluminacji. Jakie niebezpieczeństwo czyhało na mnie, skryte za ukochanymi od lat kamienicami, a może już podążające w moją stronę brukowanymi uliczkami, pełnymi cieni i mrocznych tajemnic z dawnych czasów? Tej nocy nie bałem się prawie niczego. Wyjątek stanowił jedynie smutek...
- To nie ma sensu… - szepnąłem chyba tylko po to, by przerwać tę grobową niemalże ciszę. Krople deszczu z cichym stukotem opadały na szyby samochodu, a z radia płynęła ta sama piosenka, co wtedy. Tym razem czarna toyota avensis pędziła donikąd. Nie taki koniec sobie wyobrażałem. Oczywiście, wiedziałem, że kiedyś przyjdzie moment, gdy trzeba będzie odejść, robiąc miejsce komuś, kto być może wcale na to nie zasługiwał. Chwilę, moment, wróć… przecież nie wolno mi tak myśleć! Nieważne, w każdym razie liczyłem na odejście w chwale, skąpany w blasku reflektorów. Los poczęstował mnie czymś o wiele bardziej gorzkim. Chciałem stanąć przed nimi, przed wszystkimi, którzy kiedykolwiek we mnie wierzyli, i dziękować im za spędzone wspólnie lata. Moja przepełniona pychą dusza nigdy nie dostrzegała tej opcji, która teraz stała się prawdą. Byłem wielkim przegranym. I miałbym się za głupca, gdybym uważał, że największym… Czy to przypadkiem nie było właśnie to, na co zasługiwałem? Każdy sukces mi się po prostu należy, tak sądziłem. Nigdy, przenigdy nie przyszło mi do głowy, że to mogłoby się tak zwyczajnie skończyć. Urwać, niczym zbyt mocno naciągnięta nitka. Dlaczego…?
Nieważne. Liczyło się tylko jedno. To. Już. Koniec. Definitywnie.
- Koniec - wypowiedziałem na głos to, co chwilę wcześniej pojawiło się w mojej głowie. Chyba po raz pierwszy dopuściłem do siebie tę myśl. Wcześniej bałem się bólu, jaki ona sprawi. Teraz jednak było mi wszystko jedno. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu, nie poczułem żadnego sztyletu, wbijającego mi się prosto wspólnego serce, ani nawet złości do samego siebie, że tak zmarnowałem cały dorobek mojego życia. Tylko spokój, dziwny i niezrozumiały. Po pierwszym momencie szoku, spodobało mi się to nowe uczucie.
- Koniec – powtórzyłem powoli, teraz wyraźnie delektując się tym słowem, każdą jego głoskę przeciągając w nieskończoność. Smutek ustępował miejsca niepojętej w obecnej chwili euforii. Nagle zdałem sobie sprawę, że oto mam jedno jedyne wyjście: zacząć wszystko od początku. Zupełnie inaczej, nie popełniając dawnych błędów. W tamtym momencie, choć sprawę z tego zdawałem sobie tylko ja, zainaugurowałem swoje nowe wcielenie. Postanowiłem: stanę się człowiekiem, któremu obce są zarozumiałość czy zgubna niekiedy duma. I w tej jednej chwili wiedziałem już, jakie nazwisko najlepiej przypieczętuje moją drugą osobowość.
Prowadząc samochód chyba tylko siłą rozpędu, zjechałem z mostu, wtaczając się pomiędzy tętniące życiem ulice. Przezornie wybrałem tę jedną, o której wiedziałem, że będzie pusta. Akurat w tej chwili gwar był mi najmniej potrzebny. Snułem dalej czarowne plany, czasem tylko wypowiadając na głos niektóre myśli. Mój błąd. Zapomniałem bowiem o jednej drobnostce.
- Czy ty przypadkiem nie trzasnąłeś ostatnio głową o coś twardego?- odezwał się z tylnego siedzenia zirytowany i poniekąd znudzony głos. Nie musiałem odwracać się, by przypomnieć sobie, kogo wiozę przez całą Polskę. Jak zwykle, Przyjaciel obudził się w najmniej odpowiednim momencie.
- Śpij dalej i daj mi spokojnie przemyśleć to beznadziejne położenie – mruknąłem, siląc się na uprzejmy ton. Gdybym wiedział, jaką burzę rozpętam tymi słowami…
- Beznadziejne, powiadasz?- Przyjaciel ziewnął. Po chwili kontynuował tym samym, pełnym zdegustowania tonem:
- A pomyślałeś kiedyś, że niektórzy mają gorzej? Czy w swoich narzekaniach wziąłeś pod uwagę, że ty jednak zrobiłeś w życiu coś, co nie pozostanie bez echa?- Z minuty na minutę wyraźnie się rozkręcał. Moment później potok słów już sam wypływał z jego ust: - Nie wiem, na co ty właściwie narzekasz ani dlaczego chcesz rezygnować. A te wzniosłe słowa, że "trzeba walczyć do końca, nawet jeśli cały świat byłby wrogiem" to, jak rozumiem, tylko pusty slogan dla publiki? A jeśli ktoś w to uwierzył i, nie daj Boże, uznał za swoje motto życiowe, to już jego problem, tak?
Dość!
- Nic nie rozumiesz! – przerwałem mu ostro, skręcając w kolejną z ciągu wąskich uliczek, gdzieniegdzie tylko oświetlonych żółtym światłem starych latarni. Deszcz padał coraz mocniej. Mknęliśmy przez mrok, skazani na swoje nawzajem towarzystwo, bezsilni wobec tego, który z góry kierował nami. Idealna atmosfera na kłótnię, doprawdy! Zacząłem się obawiać, czy za chwilę nie wpadnę w dziurę w jezdni. – Gdybyś wiedział, co w tej chwili przeżywam…
- Słucham?! - Przyjaciel najwyraźniej stracił cierpliwość. - Chyba jeszcze nigdy nie widziałem, żebyś użalał się nad swoim losem. Przejrzyj na oczy, idioto! Masz wspaniałą rodzinę, kochającą żonę, przyjaciół, na których zawsze możesz polegać… Wiesz, gdzie jest twoje miejsce na świecie. Zrobiłeś w życiu bardzo wiele, byłeś już na szczycie, posmakowałeś chwały. Ale nie możesz zawsze być mistrzem absolutnym i dobrze o tym wiesz! Kiedyś w końcu trzeba spaść z tego szczytu. Jeśli tak cię to boli, to proszę, skończ ze sobą, jak skończyło już wielu rozczarowanych życiem! Nie bronię. To ty kierujesz swoim losem, ja mogę ci tylko doradzać. Wybacz, chyba znudziło mi się wspieranie cię zawsze i wszędzie, na jakkolwiek idiotyczny pomysł byś nie wpadł. Wystarczy tego, radź sobie sam! Pamiętaj o jednym – kiedy będzie za późno, moje drzwi pozostaną zamknięte… - Chciał chyba dodać coś jeszcze, jednak nie zdążył. Samochód zahamował z piskiem opon.
- Dość!- warknąłem. - Widzę, że lepiej ode mnie wiesz, czego potrzebuję. Jest tylko jeden problem: nie prosiłem cię, żebyś mi urządzał wykłady. Jeśli koniecznie chcesz zbawiać świat to idź, droga wolna! Nikt nie każe ci jechać tym samochodem. No, dalej, idź, może złapiesz gdzieś stopa! – Nie mogłem się pozbyć drwiącej nuty w głosie. - Albo lepiej, taksówkę! Wysiadaj, jeśli cię na to stać. A jak nie, to najlepiej nic nie mów!
Przyjaciel popatrzył mi prosto w oczy. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Lecz, o dziwo, we wzroku Przyjaciela nie było złości czy nienawiści. Zwykły żal i pełne smutku iskry. Milczeliśmy, aż wreszcie ciszę przerwał głos, w którym próżno doszukiwać się chłodu, przepełniony zaś melancholijną obojętnością:
- Rzeczywiście, czy ja mam prawo ci cokolwiek mówić? W końcu to ty zawędrowałeś na wierzchołek tej góry, którą obaj chcieliśmy zdobyć… Widzę, że nie życzysz sobie mojego towarzystwa. Bywaj więc i kieruj się w życiu tym, co uważasz za słuszne. I obyś nigdy… - Przerwał na chwilę, jakby miał trudności z mówieniem. - … Obyś nigdy nie zrozumiał, cóż to jest: beznadziejna sytuacja. - Chwycił w dłoń torbę podróżną i otworzył drzwi. Gdy wychodził z pojazdu, nagle rozbłysło światło. Zepsuta, zdawałoby się, latarnia dziwnym trafem przestała mrugać i zapłonęła jasnym światłem. W jego blasku widać było wyraźnie twarz Przyjaciela- szczere, szare oczy, bruzdy na czole i wargi bez cienia uśmiechu. Przez chwilę moim największym pragnieniem było zatrzymać go, zawołać. Poprosić, by nie odchodził, nie zostawiał mnie samego w tę ponurą noc Może nawet przeprosić. Ale po prostu nie potrafiłem, nie po tym wszystkim, co mu powiedziałem. Już w tamtym momencie tego żałowałem. Siedziałem, wpatrując się w niknącą w mroku sylwetkę. Wysoki, chudy mężczyzna z torbą podróżną w dłoni. Gdzie znajdzie dom na tę jedną nocą?
Jeśli wziąć pod uwagę wiek Ziemi, ta chwila trwała niewyobrażalnie krótko. A mimo to dla mnie stanowiła ona wieczność. Wreszcie oderwałem wzrok od postaci, teraz stanowiącej zaledwie mało plamkę gdzieś w oddali. Samochód ruszył ulicą, podczas gdy deszcz pomału ustawał. Jednak marna to była pociecha. Tak samo jak nie uśmiechała mi się perspektywa powrotu do domu. Bałem się znów spojrzeć w oczy kobiecie, która była dla mnie całym światem, a którą… zawiodłem. O tej porze pewnie już spała. Siedziałbym więc pewnie sam przed kominkiem, wpatrując się w trawiący kolejne kawałki drewna żar. Czy kominek potrafiłby ogrzać zmarzniętą duszę?
Jednego byłem pewien – tej nocy nie wrócę tam, gdzie powinienem. Ani teraz, ani nigdy. Widząc drogowskaz, skierowałem się w stronę przeciwną do uprzednio zamierzonego kierunku jazdy. Wiedziałem, że rozczarowuję wiele osób. Wiedziałem, że to sprzeczne z moimi dotychczasowymi zasadami. Ale wiedziałem też, jak to będzie. Przez kilka, może kilkanaście dni będą mnie szukać, zastanawiać się, dokąd poszedłem. A potem… zapomną. Zwyczajnie, przyjmą do wiadomości, że mnie już nie ma i przestaną się tym przejmować. Ułożą sobie powtórnie życie, a w ich nowej egzystencji nie będzie miejsca dla tego niewiele znaczącego elementu. Maleńkiej cząsteczki Wszechświata, która w obliczu miliardów gwiazd nie jest nawet ziarnkiem piasku. A tymczasem, może tuż obok nich, będę żyć ten nowy ja. Jakub Nikt.
- Czy to istotne? – szepnąłem, zwracając się do czarnej płaszczyzny nieba, rozciągającej się nad toruńską starówką.
Gdybym wtedy wiedział, jak bardzo…
|
|